Maszyna do wyrobu złota. - o Zbigniewie Dunikowskim
Oryginalny tytuł: Ostatni polski alchemik
W średniowieczu za paranie się alchemią można było trafić na stos. Czasy się zmieniły, i w 1933 roku jeden z ostatnich alchemików świata, Zbigniew Dunikowski trafił tylko do więzienia, i to zaledwie na dwa lata. Ale nie za to, że zajmował się alchemią, ale za to, że czynił to bez powodzenia. Inwestorzy, którzy wyłożyli spore sumy na jego eksperymenty spodziewali się wielkich zysków, a skoro ich udziałem były jedynie drwiny, wytoczyli nieszczęsnemu wynalazcy proces.
Dunikowski nie twierdził, co było grzechem głównym dawnych alchemików, że zamieni dowolną materię w złoto. Obiecywał tylko znaczne zwiększenie zawartości złota w skałach czy piaskach, w których występowały choćby śladowe ilości tego metalu. Wynalazca twierdził, że przy pomocy jego metody będzie można rozpocząć eksploatację m.in. na Francuskiej Riwierze, w Alpach czy Tatrach. Na pozór mogło to wyglądać na rzeczywistą innowację, która mogłaby zrewolucjonizować światowe górnictwo złota. Cóż złego w metodzie, która w bardziej efektywny sposób pozwoliłaby wydobyć żądany metal z najuboższej choćby rudy. Podejrzeń, że Dunikowski rzeczywiście zabrnął na peryferia oficjalnego nurtu nauki, nasuwa dokładniejsza analiza jego metody. W celu "wzbogacania rudy" wynalazca wykorzystywał sobie tylko znane promienie "Z", a podstawą jego procesu było twierdzenie o istnieniu "embrionalnych atomów" czy też "prapierwiastka".
Patent na kamień filozoficzny
Mimo, że w latach 30. XX wieku stan wiedzy na temat budowy materii zasadniczo nie różnił się od współczesnego, nie brakowało śmiałków (czy też szaleńców) gotowych tę wiedzę podważać. Polski inżynier miał w tej dziedzinie kilku "wielkich" poprzedników. Taki na przykład profesor Adolf Miethe z Berlińskiego Instytutu Politechnicznego wierzył do końca życia, czyli do 1927 roku, że potrafi zamienić rtęć w złoto. Jak szacował Miethe, trzeba było wydać "tylko" około 4 milionów dolarów, aby wyprodukować kilogram takiego złota. Byłby to istotnie bardzo drogocenny kruszec! Ale dla profesora liczyło się przekonanie, że dokonał tego, co nie udało się nikomu przed nim. Mimo, że większość niemieckiego świata naukowego, nie mówiąc o autorytetach zagranicznych, odżegnywała się od szarlatana, znalazł się konkurent do miana odkrywcy podobnie "skutecznej" metody. Profesor H. Nagaoka z Uniwersytetu Tokijskiego twierdził, iż wcześniej od Niemca dowiódł, że w wyniku przepuszczania przez rtęć prądu o bardzo wysokim natężeniu, można uzyskać pewne ilości złota.
Ale wróćmy do naszego rodaka. Zbigniew Jan Dunikowski swój pierwszy wniosek patentowy, pod dość śmiałym tytułem Proces znoszenia i przywracania atomowej i molekularnej spójności w obróbce materiałów, zgłosił w paryskim urzędzie w lipcu 1923 roku. Patent został opublikowany 4 kwietnia 1924 roku. Naturą tego wynalazku było poddawanie pewnych substancji działaniu prądu elektrycznego, promieniowania radioaktywnego i wysokiej temperatury w celu spowodowania zmian w jego strukturze molekularnej. Jako przykład wynalazca podał sfaleryt, czyli blendę cynkową. Jak zapewniał Dunikowski, w blendzie poddanej działaniu promieniowania i prądu następuje zerwanie wiązań atomowych, a z kolei po ogrzaniu próbki w próżni do temperatury koło 2000 stopni powstaje nowa substancja. Jaka - tego wynalazca nie podał. W swoim kolejnym patencie Dunikowski zostawił bardziej szczegółowy opis metody i działania urządzenia, które miało znaleźć zastosowanie w tym procesie. We wstępie memoriału wynalazca wyraźnie określił, że chodzi o wzbogacanie rudy poprzez przyspieszenie procesu przemiany pierwiastków występujących w naturze. Tego, co w przyrodzie trwa miliony lat, Dunikowski zamierzał dokonywać na skalę przemysłową w ciągu kilku godzin według następującego schematu: zmieloną rudę wysypuje się z pojemnika (oznaczonego numerem 2 na rysunku) na metalowy przenośnik (1). Cały czas przez taśmociąg przepływa prąd stały o wysokim natężeniu. Ruda najpierw jest poddawana działaniu silnego pola elektrostatycznego (3-3'), a następnie radioaktywnego (4). Wykorzystywany do tego celu materiał radioaktywny jest pobudzany do emisji przez trzy obwody elektryczne (5, 5' i 5''), przez które przepływa odpowiednio prąd stały, przemienny o wysokim natężeniu i prąd o wysokiej częstotliwości. W następnej kolejności materiał jest poddawany działaniu silnego źródła promieniowania ultraczerwonego (6), a ostatecznie jest podgrzewany do temperatury ok. 1200 stopni w końcowym zbiorniku. Zdaniem wynalazcy, po ostudzeniu tak wzbogacona ruda mogła już być poddana typowemu dla danego minerału procesowi hutniczemu w celu uzyskania czystego metalu.
Promienie "Z"
Najbardziej kontrowersyjne w metodzie Dunikowskiego było wykorzystywanie rzekomych promieni "Z". Agencje prasowe epatowały czytelników opisami eksperymentów Polaka. W końcowej fazie pokazów zwykł on zbliżać do aparatury swój promiennik fal "Z", niekiedy nie wyjmując go nawet z kieszeni. Doniesienia takie przysparzały mu popularności, ale obniżały wiarygodność jego eksperymentów. Warto podkreślić, że przynajmniej w swoich patentach wynalazca nie wspominał o tych tajemniczych, nieznanych dotąd nauce promieniach. Pewnie dlatego, że w przeciwnym wypadku żadnego patentu by nie uzyskał.
Wynalazca twierdził, że odkrycia promieni "Z" dokonał jego ojciec, Emil Dunikowski, profesor Uniwersytetu Lwowskiego i światowej sławy geolog. Zbigniew rozpoczął publiczne eksperymenty niedługo po śmierci swojego ojca, nikt zatem nie mógł potwierdzić tych rewelacji. Na Zachodzie początkowo mówiono o nim "profesor", później już tylko "alchemik". Kiedy prasowa nagonka związana z jego twierdzeniami o możliwości produkcji sztucznego złota sięgnęła już zenitu, Dunikowski również wzbił się na wyżyny absurdu. W 1935 roku usiłował sprzedać rządowi francuskiemu emitery promieni "Z", jako broń zdolną do strącania samolotów.
Jak zatem się stało, że pochodzący z rodziny o doskonałych tradycjach naukowych, dobrze wykształcony, młody inżynier zajął się alchemią? Tego nie wiadomo. Sądząc z danych, jakie podawał w zgłoszeniach patentowych z 1923 roku, stało się to, gdy przebywał jeszcze w kraju. Trzy lata później wyjechał z Polski i odtąd rozpoczęła się jego tułaczka. Początkowo osiadł we Włoszech, a dwa lata później przeprowadził się do Monako, gdzie przez pewien czas prowadził badania w tamtejszym Instytucie Oceanograficznym. Jak twierdził, był przekonany, że w skałach wulkanicznych, na których usadowiło się księstwo Monako, można znaleźć szczególnie wiele pierwiastków promieniotwórczych. Dunikowski twierdził nawet, iż odkrył jeden taki, wcześniej nieznany nauce. Nazwał go "lolit". Polak miał jakoby uzyskać niewielką ilość tej substancji. Najpierw sproszkowaną skałę poddał działaniu swojej aparatury, następnie ogrzał proszek do około 500 stopni, po czym potraktował go "wodą królewską", czyli mieszaniną kwasu siarkowego i azotowego, roztworem rozpuszczającym nawet złoto i srebro. W próbówce pozostała grudka minerału o żółtym połysku. Dunikowski określił masę właściwą substancji na 22-krotnie większą od wody. Zaobserwował również, że minerał jest silnie radioaktywny. Nie wiadomo co o charakterze prac Dunikowskiego sądził ówczesny wicedyrektor Instytutu, pochodzący również z Polski, profesor Mieczysław Oxnen.
Dunikowski miał również pewne osiągnięcia jako autor wynalazków mogących mieć zastosowanie praktyczne. W 1928 roku opatentował samochodowy pochłaniacz spalin oraz kurzu. Aparat miał być montowany do podwozia pojazdu. Spaliny z układu wydechowego i kurz wzbijany przez jadący samochód miały być doprowadzane do urządzenia filtrującego z pojemnikiem zawierającym bliżej nieokreśloną substancję oleistą. Działanie urządzenia wymagało zastosowania pompy ssącej poruszanej przez wał napędowy za pomocą pasa klinowego.
Eksperymenty zza krat
O eksperymentach "polskiego alchemika", jak nazywała go francuska prasa, zrobiło się we Francji głośno w końcu 1931 roku. W tym czasie przebywał już w paryskim więzieniu Sante. Zza krat przygotowywał eksperyment, który miał oczyścić go z zarzutu oszustwa. Nie chodziło bynajmniej o to, czy teoria polskiego inżyniera jest prawdziwa czy nie. Wynalazcy postawiono konkretne zarzuty zdefraudowania znacznych sum powierzonych mu przez bogatych, acz łatwowiernych przedsiębiorców. By uniknąć kompromitacji, niektórzy woleli pozostać anonimowi, niektórym bardziej jednak zależało na odzyskaniu pieniędzy. Jednym z takich naiwnych (i na tyle zdesperowanych, by przyznać się do tego publicznie) był baron Charles van Heutz.
Początkowo pokaz miał się odbyć na Sorbonie, jednak ostatecznie aparaturę ustawiono w Ecole Centrale. Dunikowski dojeżdżał tam codziennie ze swojej celi eskortowany przez żandarmów. Pieczętował gabinet, wracając każdego wieczoru do aresztu. We wszystkim pomagał mu inżynier Zygmunt Frenkel, który miał zgodę sądu na towarzyszenie podejrzanemu w tych przygotowaniach.
W sobotę 16 stycznia 1932 roku, w obecności swoich prawników Zbigniew Dunikowski przeprowadził eksperyment. Jak twierdził, i co poświadczali obaj adwokaci, próba wypadła pomyślnie. Do eksperymentu wykorzystano próbkę piasku pochodzącego z Ameryki Południowej. Nie przekonało to jednak ani sędziego, ani sceptyków z paryskiej Ecole Centrale. Uznane autorytety w dziedzinie chemii i fizyki zażądały powtórzenia eksperymentu, tym razem w ich obecności. Polski wynalazca zgodził się. Zastrzegł jednak, iż przy pokazie musi być obecny jego adwokat Henry Torres. Twierdził, iż wyobrażał sobie zaprezentowanie swojej cennej metody w innych okolicznościach. Na to z kolei nie chcieli się zgodzić profesorowie z paryskiej szkoły. Spór rozstrzygnął sędzia. Sąd nakazał zajęcie aparatury i powtórne przeprowadzenie eksperymentu, tym razem w obecności profesorów, a na tak długo, jak Dunikowski tego warunku nie spełni, zaostrzono wobec niego rygor więzienny. Nie mógł go odwiedzać nikt z rodziny ani jego prawnicy. Wynalazca bardzo to przeżył. Był głęboko przywiązany do swojej rodziny. Na zdjęciach z tamtego okresu bardzo często widać go w towarzystwie córki Wandy. Przygnębienie potęgował wciąż pogarszający się stan zdrowia. Dunikowski miał chore płuca i cierpiał na gruźlicę kręgosłupa (choroba Potta). Mimo to władze sądowe nie zgadzały się na przeniesienie go do kliniki więziennej.
Zarekwirowaną maszynerię przebadali wyznaczeni przez sąd eksperci. Prawdopodobnie usiłowali również bez wiedzy Dunikowskiego przeprowadzić eksperyment. Okazało się jednak, że ktoś (najpewniej sam wynalazca), zdążył wymontować zasadnicze elementy urządzenia.
Dunikowski deklarował zamiar wykonania eksperymentu osobiście i jedynie w obecności swoich adwokatów. Ostatecznie sędzia wyraził na to zgodę. Decydujący pokaz zaplanowano na 4 lutego 1932 roku.
W lutym 1932 roku, osadzony w paryskim więzieniu, nękany przez chorobę i wierzycieli, polski inżynier Zbigniew Dunikowski przygotowywał eksperyment, który raz na zawsze miał oczyścić go z zarzutu oszustwa. Zamierzał udowodnić, że potrafi wydobyć złoto ze zwykłego piasku.
Sądny dzień
Oprócz adwokatów Dunikowskiego, na sali sądowej znaleźli się również niezależni eksperci oraz adwokaci powództwa. O godzinie 6 rano inżynier został przewieziony z aresztu do laboratorium Szkoły Centralnej. Całość eksperymentu miała być sfilmowana przez pracowników uczelni. Podczas gdy wynalazca przygotowywał swoją aparaturę na zapleczu, inspektorzy policji paryskiej ubijali w moździerzach 50 gram skalnych okruchów, na których miała być wykonana próba. Proszek umieszczono na miedzianej płytce, przez którą przez około 40 minut przepuszczano prąd pod napięciem 110 volt. Po naświetleniu próbki za pomocą swojego aparatu, Dunikowski podgrzał ją w tyglu. "Pierwszy rezultat doświadczenia był raczej ujemny." Inżynier tłumaczył to "niedostatecznym przygotowaniem aparatu."
Eksperyment powtórzono o godzinie 16:30. Wtedy to pechowemu wynalazcy przytrafił się wypadek. Stanowiąca element urządzenia żarówka eksplodowała i odłamki szkła rozprysły się. Wynalazca został ranny w twarz. Mimo tego eksperyment trwał. Podjęto trzecią próbę. Podczas gdy policjanci rozdrabniali nową porcję skały, nieszczęsny alchemik regulował swój aparat. W końcu, po potraktowaniu proszku prądem, naświetleniu domniemanymi promieniami "Z" i wyżarzaniu przez około 20 minut, Dunikowski opróżnił tygiel wysypując jego zawartość na stół laboratoryjny. Wśród spieczonych grudek pobłyskiwało kilka ze złocistego metalu. Nie był to koniec eksperymentu. Jak oświadczył adwokat wynalazcy, Henry Torres, Dunikowski zobowiązał się uzyskać nie mniej niż 100 mg złota, tj. 0,2 % masy próbki.
Pech prześladował inżyniera w dalszym ciągu. Gdy około godziny 22 rozpoczynano czwartą próbę, przepaliły się wszystkie bezpieczniki. Po ich wymianie, o 23:15 doszło do pęknięcia rurki zawierającej materiał radioaktywny. W tych okolicznościach eksperyment został przełożony.
Przed ponownym odwiezieniem do aresztu Dunikowskiemu udało się spotkać z rodziną. Żona i trzy córki spędziły 14 godzin, oczekując na wynik testu. Wynalazca zdążył także zamienić kilka słów z dziennikarzami. Oświadczył, że wołałby prowadzić doświadczenie na próbkach większych niż 50 g. Dodał, że koszt wydobycia złota jego metodą, w zależności od rodzaju materiału wyjściowego, stanowi 1/8 do 1/4 wartości tegoż złota.
Kolejnej próby podsądny zamierzał dokonać przy użyciu innego egzemplarza swojego aparatu. Urządzenie to jednak zastawił wcześniej w lombardzie w Monte Carlo za kwotę 35 tysięcy franków. Jak twierdził sam wynalazca, jej moc przerobowa wynosiła około 1000 kg materiału dziennie. Maszynę przywieziono do Paryża 18 lutego. Dwa dni później Dunikowskiego wezwano do sądu na konfrontację z ekspertami w obecności sędziego śledczego.
Stanowisko sądu wobec polskiego inżyniera stopniowo łagodniało. Na przełomie lutego i maja ustalono, że w ciągu 6 tygodni wynalazca przeprowadzi kolejny test. Eksperci wyznaczeni do wydania oceny na temat jego metody, odstąpili od żądania udostępnienia najważniejszego elementu aparatury, to jest rurki, i poddania jej analizie. Dunikowski stanowczo się temu sprzeciwiał. W nowym porozumieniu zagwarantował sobie prawo do zachowania szczegółów konstrukcji i działania tej tuby w tajemnicy. Potrzebę odroczenia eksperymentu aż o półtora miesiąca wynalazca tłumaczył koniecznością sprowadzenia materiałów radioaktywnych, niezbędnych do funkcjonowania urządzenia. Dunikowski twierdził, że materiały te możliwe są do uzyskania jedynie w Niemczech. Sędzia wydał na to zgodę pod warunkiem, że eksperci będą mieli swobodny dostęp do jego korespondencji w sprawie tego zakupu.
Termin planowanego eksperymentu ciągle przesuwano. Po upływie 6 tygodni, w połowie kwietnia 1932 roku, aparat nie był jeszcze gotowy. Coraz bardziej zniecierpliwionych, poszkodowanych udziałowców niedoszłego "złotego interesu", poruszyły pogłoski o możliwym zwolnieniu inżyniera z aresztu ze względu na stan zdrowia. Informacje te okazały się jednak nieprawdziwe. Dwaj lekarze, którzy zbadali więźnia na polecenie prokuratury, stwierdzili, że nie ma potrzeby go zwalniać. Sprzeciwiali się temu zdecydowanie reprezentanci poszkodowanych. Wciąż niewiele było wiadomo o rzeczywistych planach wynalazcy co do przyszłości jego dzieła. W końcu kwietnia 1932 roku gazety donosiły raz to o zamiarze zachowania tajemnicy, raz to o planach odsprzedania technologii przedsiębiorcom angielskim. Reżym więzienny złagodzono. Odtąd Dunikowski mógł spożywać obiady w towarzystwie żony i dzieci. Przedstawiciel jednego z brytyjskich banków miał przybyć do Paryża około 30 kwietnia. Nie wiadomo, czy do tego doszło. Nowe ustalenia mówiły o połowie maja, jako najbliższym terminie przeprowadzenia eksperymentu, ale i tej obietnicy Dunikowski nie dotrzymał. Do ostatecznej konfrontacji doszło 1 czerwca. O godzinie 15 więźnia przewieziono do gmachu Szkoły Centralnej. Niecałą godzinę potem Dunikowski opuścił budynek wyraźnie zdenerwowany. Sądowi, a później dziennikarzom, oświadczył, że obawia się, że tajemnica jego wynalazku zostanie mu wykradziona.
Kolejne odroczenia decyzji wynalazcy o przeprowadzeniu eksperymentu, zasłanianie się potrzebą odpowiedniego dostrojenia urządzenia tłumaczono jednoznacznie - Dunikowski dokonał oszustwa i nie jest w stanie dowieść realności obietnic, które złożył łatwowiernym inwestorom i środowisku naukowemu.
Proces rozpoczął się jesienią, a ostateczny wyrok w tej sprawie zapadł 7 stycznia 1933 roku. Sąd w Paryżu skazał Polaka na 2 lata więzienia, zwrot zdefraudowanych pieniędzy, w sumie 2 792 417 franków i dodatkowo 100 franków grzywny (równowartość około 4 dolarów). W uzasadnieniu stwierdzono, że jego tajemniczy proces zamiany piasku w złoto to "niepraktyczna kombinacja absurdu i sprzeczności".
Znowu na wolności
Dunikowski z więzienia wyszedł już 26 maja 1933 roku. W poczet wyroku zaliczono mu pobyt w areszcie. Niedługo potem nasz inżynier znalazł się we Włoszech, choć interesowały się nim wówczas pewne kręgi brytyjskiego i amerykańskiego biznesu. Osiadł w San Remo, gdzie kontynuował swoje prace. Z kolei koniec roku zastał Dunikowskiego w Brukseli, gdzie prowadził dalsze eksperymenty. Pół roku później uruchomił również laboratorium w Vilvorde w Belgii, jednak wkrótce został zmuszony do opuszczenia kraju. Z Belgii powrócił do San Remo. W rządzonych przez faszystów Włoszech, zyskał ponoć przychylność samego Mussoliniego. Na polecenie władz polskiego alchemika odwiedził niewymieniony z nazwiska profesor uniwersytetu w Mediolanie. W testach prowadzonych w San Remo uczestniczył również uznany francuski chemik Albert Bonn, któremu udało się powtórzył eksperyment Polaka. Aby dowieść pełnej bezstronności, Bonn sam przywiózł próbki skał, które miał poddać obróbce w San Remo. Z pierwszej próbki metodą tradycyjną wydobyto 2,8 grama złota na tonę. Po poddaniu skały działaniu urządzenia polskiego wynalazcy udało się ponoć uzyskać aż 409 gram! Z drugiej próbki odpowiednio 10,3 i 526 gram, a z trzeciej 11 i 859 gram. Dunikowski był nieobecny podczas trwania eksperymentu. Pojawiał się tylko wówczas, gdy trzeba było uruchomić promiennik fal "Z". W jednym przypadku miał ponoć nawet nie wyciągnąć urządzenia z kieszeni.
Do swoich eksperymentów Dunikowski używał próbek z różnych regionów Europy. Wykorzystywał przy tym każdą okazję, by zdobyć nowe próbki. Gdy w maju 1935 roku jego laboratorium w San Remo odwiedziła znana polska aktorka, Janina Olszewska, wynalazca poprosił ją, by przywiozła ze sobą nieco piasku z plaż w Katalonii. Alchemik uważał, że poddany testom, może dać obiecujące wyniki. Odwiedzali go również inni polscy artyści bawiący w tym czasie na Riwierze Włoskiej, jak na przykład zespół baletowy Lody Halamy czy Jalu Kurek, pisarz i poeta krakowski. Ten ostatni wspominał po latach tę wizytę, pisząc jak podczas trzygodzinnego eksperymentu ze "złotodajnego piasku abisyńskiego alchemik polski Dunikowski" otrzymał "szczerozłotą kulkę".
Perypetie polskiego wynalazcy odbijały się szerokim echem w kraju. Z uwagą śledzono przebieg rozprawy. W tym czasie, gdy Dunikowski stawał przed sądem w Paryżu, krakowscy studenci działający w Towarzystwie Biblioteki Słuchaczów Prawa, przeprowadzili jego fikcyjny proces w ramach spektakli organizowanych przez Akademickie Koło Miłośników Dramatu. Gazety codzienne starały się przekazywać informacje stosunkowo rzetelnie, natomiast w prasie popularnej i brukowej przedstawiano Dunikowskiego jako niedocenionego geniusza, a całą sprawę jako spisek sił kontrolowanych przez syndykat światowych producentów złota.
Europa to za mało
Jeszcze przed wybuchem wojny inżynier wraz całą rodziną opuścił Europę i w 1939 roku wyjechał na Filipiny. Dunikowscy osiedli w mieście Baguio, niedaleko Manili. Wypada wspomnieć, że był to wówczas najważniejszy na Filipinach ośrodek wydobycia złota. Wkrótce okazało się, że Dunikowscy zamienili włoski faszyzm na japońską okupację. Japończycy zajęli miasto pod koniec 1941 roku, ale najprawdopodobniej, nawet mimo wojny, nasz inżynier kontynuował swoje eksperymenty. Najprawdopodobniej, gdyż nie dysponujemy żadnymi doniesieniami na ten temat, oprócz oświadczenia złożonego przez niego już po wojnie. Wynika z niego, że podczas bombardowań wyspy jego laboratorium zostało zniszczone. Straty materialne Dunikowski określił na kwotę 100 tysięcy dolarów, ale dramat rodziny miał bardziej tragiczny wymiar. Zginęła ich trzecia córka (nie wiemy nawet jak miała na imię), a Wanda doznała obrażeń, które już na zawsze ograniczyły jej zdolność poruszania się. Przez cały okres okupacji Dunikowscy aktywnie udzielali pomocy cudzoziemcom internowanym w obozie w Baguio, koło Manili.
Rok po zakończeniu wojny na Pacyfiku rodzina Dunikowskich uzyskała brytyjskie wizy pobytowe i w drodze do Wielkiej Brytanii przybyła tranzytem do San Francisco. Dunikowscy zatrzymali się w Nowym Jorku i kilkakrotnie występowali o prawo do przedłużenia pobytu oraz przyznanie amerykańskiej wizy emigracyjnej. Powoływali się na swój status bezpaństwowców. Wiza brytyjska utraciła ważność, nie mieli prawa powrotu na Filipiny. Ostatecznie 23 stycznia 1950 roku rozpoczęła się procedura deportacyjna. Amerykańskie władze emigracyjne podpowiadały, że przecież Dunikowscy mogą udać się do Polski. Na nic zdawały się ich zapewnienia, że są w stanie udowodnić, iż nie pozostawali obywatelami polskimi podczas wojny i po jej zakończeniu. Sytuację nagłośniła nowojorska prasa. Po publikacji w "New York Daily Mirror" z 2 marca 1950 roku sprawą zainteresował się kongresman Charles A. Buckley z Bronxu, który przekonywał, że: "powrót Dunikowskich do Polski mógłby się zakończyć na dwa sposoby, oba w równym stopniu niepożądane, by ująć to delikatnie. Dunikowski był niegdyś, a mam nadzieję, że pewnego dnia będzie znowu, znaczącym inżynierem górnictwa i metalurgiem. Czerwoni chętnie by go wzięli. Jednakże bardziej prawdopodobne byłoby, że cala rodzina ucierpiałaby z powodu swojej zdecydowanej odmowy uznania komunizmu i spotkałby ją taki sam los jak siostrę pana Dunikowskiego, która podczas okupacji Polski przez Czerwonych, została zesłana na Syberię, gdzie zmarła w obozie koncentracyjnym". Interwencja Buckleya pomogła. W końcu marca 1950 roku pod obrady Senatu wniesiono rezolucję o przyznaniu wszystkim członkom rodziny Zbigniewa Dunikowskiego prawa stałego pobytu z możliwością wystąpienia o amerykańskie obywatelstwo.
Sprawie nadano szybki bieg. Jak obiecywano, w ciągu dwóch miesięcy wszystko miało już być załatwione. Po latach niepewności rodzina Dunikowskich mogła odetchnąć z ulgą. A wszystko dzięki Wandzie, wtedy już 22-letniej dziewczynie. To ona właśnie w dramatycznym liście do "New York Daily Mirror" opisała ich sytuację. Po ogłoszeniu pomyślnych dla nich wieści, w rozmowie z dziennikarzami powiedziała: "Teraz nie zamieniłabym mojej przyszłości za całe złoto z Fortu Knox". A zatem znowu złoto...
O Zbigniewie Dunikowskim mało kto dziś pamięta. Jego przypadek przywołuje się niekiedy we francuskich podręcznikach z zakresu prawa i sądownictwa. Historia ostatniego polskiego alchemika trafiła też do folkloru. W wydanym w 1955 roku zbiorze "O żołnierzu ciułaczu" Janusz Kowalewski przywołuje taką rymowankę: "Mam sto worków skóry, trzysta worków mydła, frajerzy wpadają zawsze w moje sidła. Rodak Dunikowski też nie był fujara: robił z piasku złoto, ja się z mydła staram".
autor: Sławomir Łotysz , "Polonia", Maj 2009 Vol 7,No.5
źródło: http://www.magazynpolonia.com/artykul/ostatni_polski_alchemik_czesc_1
Fotografie pochodzą z artykułu.
Komentarze
Dodaj komentarz: [podstrona: art_dunikowski]
Użytkowniku, pamietaj, że w internecie nie jesteś anonimowy.
Ponosisz pełną odpowiedzialność za treści zamieszczane w swoich komentarzach.
Jeśli zauważyłeś, że któraś z opinii łamie prawo lub dobre obyczaje
[powiadom mnie o tym]
Usuwam przypadki nadużyć, umieszczania reklam, linków do stron www, wulgaryzmów lub treści naruszających prawo.
ilość komentarzy: 0
^ ^ Do góry - hop! ^ ^